Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 069.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tło rozjaśniło jego otumaniony mózg, biedny stary Jones znalazł słowa dziwnej głębokości. Otarł nos i kiwając z ubolewaniem głową, rzekł:
— Oj! oj! żaden z nas, panie, nie myślał tak dobrze o sobie samym.
Wspomnienie ostatniej mej rozmowy z Brierly zabarwione jest świadomością o jego końcu, który zaraz potem nastąpił. Rozmawiałem z nim po raz ostatni w ciągu prowadzonego śledztwa.
Było to po pierwszej przerwie, wyszliśmy razem na ulicę B. w stanie podniecenia, rozdrażnienia, co mnie mocno zdziwiło, zwykle zachowywał najzupełniejszy chłód, gdy raczył rozmawiać z odcieniem zabawnej pobłażliwości, jak gdyby egzystencya jego interlokutora była dowcipnym żartem.
— Złapali mnie do tej roboty, jak pan widzisz — zaczął i narzekał na niedogodności codziennego stawania w sądzie.
— A Bóg raczy wiedzieć, jak długo to potrwa. Trzy dni, przypuszczam!
Przysłuchiwałem się w milczeniu; był to mojem zdaniem sposób tak dobry, jak każdy inny, trzymania jego strony.
— I po co to? To najgłupsze wyjście, jakie można sobie wyobrazić — ciągnął dalej w uniesieniu.
Zrobiłem uwagę, że tu nie było wolnego wyboru. Przerwał mi gwałtownie.
— Czuję się głupim cały czas.
Spojrzałem na niego. To już bardzo daleko zachodziło, Brierly tak mówił o Brierlym. Stanął nagle, schwycił klapę mego surduta i zlekka pociągnął.
— Po co dręczymy tego młodego chłopca? — spytał.
To pytanie tak harmonizowało z pewnemi memi myślami, że mając w oczach postać tego ohydnego renegata — odparłem natychmiast: