Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 072.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozumiesz to pan? — ufają nam! Szczerze mówiąc, ani trochę nie dbam o wszystkich pielgrzymów przybywających z Azyi, ale przyzwoity człowiek nie postąpiłby tak, mając jako ładunek stare gałgany.
Nie jesteśmy jakiemś zorganizowanem ciałem, a jedyną rzeczą trzymającą nas razem, jest właśnie poczucie tego rodzaju przyzwoitości. Taka sprawa niweczy całą ufność, jaką człowiek posiada. Człowiek może przeżyć życie całe na morzu, nie będąc narażony na nic. Ale gdy przyjdzie chwila próby...
Aha!... Gdybym ja...
Nie dokończył i zmienionym głosem dodał:
— Dam ci dwieście rupii, Marlowie, a ty rozmów się z tym chłopakiem. Do dyabła z nim! Wolałbym, by się tu nigdy nie zjawił. Zdaje mi się, że moja rodzina zna jego rodzinę. Ojciec jest pastorem i przypominam sobie teraz, że go spotkałem, gdy w przeszłym roku bawiłem u mego kuzyna w Essex. Jeżeli się nie mylę, to stary szczycił się swym synem marynarzem. To okropne! Ja tego sam zrobić nie mogę, ale pan...
Takim więc sposobem z powodu Jima ujrzałem prawdziwego Brierly na parę dni przed powierzeniem morzu i mogłem odczuć jego tajemnicę. Naturalnie nie chciałem mieszać się w tę sprawę. Ton tych ostatnich słów: — ale pan... (biedny Brierly nie mógł się od tego powstrzymać), zdający się podkreślać, że jestem tyle uwagi godny, co jakiś owad, kazał mi uważać tę propozycyę za obelgę i czy dlatego, czy dla innej przyczyny, doszedłem do przekonania, że to śledztwo jest surową karą dla Jima, a stawienie mu czoła — po części dobrowolne — dawało niejakie zadośćuczynienie za ten czyn okropny.
Przedtem nie byłem tak pewny tego. Brierly odszedł pośpiesznie. Wówczas stan jego umysłu większą był dla mnie tajemnicą, niż teraz.
Nazajutrz spóźniłem się do sądu i siedziałem na uboczu.