Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Stój! — krzyknąłem! Wstrzymało go to na sekundę.
— Zanim powiesz, co myślisz o mnie — mówiłem prędko — bądź tak dobrym i powiedz, co ja zrobiłem, czy też powiedziałem?
W czasie ciszy, jaka teraz nastąpiła, spoglądał na mnie z oburzeniem, a ja w nadludzki sposób wysilałem pamięć; przeszkadzał mi w tem głos krajowca, płynący z sali, z nadzwyczajną wymową broniący swej niewinności. Raptem zaczęliśmy mówić prawie jednocześnie.
— Ja panu zaraz pokażę, że nim nie jestem — zawołał tonem, świadczącym o gniewie, dochodzącym do zenitu.
— Oświadczam, że o niczem nie wiem — mówiłem z powagą.
Usiłował zmiażdżyć mnie pogardą swego spojrzenia.
— Teraz, kiedy pan widzisz, że się nie boję, usiłujesz wykręcić się. — Kto jest tchórzem teraz, co?
Teraz nareszcie zrozumiałem.
Badał moją twarz, jakby wybierał miejsce, gdzie cios pięścią wymierzyć.
— Nie pozwolę nikomu — mruknął groźnie.
Była to okropna omyłka; nie mogę wam dać pojęcia, jak bardzo tem byłem zgnębiony. Zapewne cząstka mych uczuć odzwierciedliła się na twarzy, gdyż wyraz jego oczu uległ pewnej zmianie.
— Wielki Boże! — jęknąłem — nie myślisz chyba, że ja...
— Ale pewny jestem, że słyszałem — upierał się, podnosząc głos po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia tej opłakanej sceny. Następnie z cieniem pogardy w głosie dodał:
— Więc to nie pan? Bardzo dobrze; znajdę tamtego.
— Nie bądź-że głupcem — krzyknąłem zrozpaczony — to wcale nie tak było!