Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 078.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałem — odparł znów z niewzruszoną, ponurą wytrwałością.
Może ktoś inny śmiałby się z jego uporu, ale ja — nie, o nie! Nigdy człowieka bezlitośniej nie zdradzał jego własny, naturalny impuls. Proste słowo odarło go z tej dyskrecyi, niezbędnej dla naszej wewnętrznej istoty, więcej jeszcze niż ubranie dla ciała.
— Nie bądź waryatem! — powtórzyłem.
— Ale tamten powiedział to, nie możesz pan zaprzeczyć! — wymówił dobitnie, patrząc uporczywie na mnie.
— Nie, nie zaprzeczam — odparłem, patrząc również na niego.
Nareszcie oczy jego poszły w kierunku palca, którym wskazywałem na ziemię.
Z początku nie rozumiał, później zmieszał się, zdziwił i przestraszył, jak gdyby pies był potworem, którego on dotąd nigdy nie widział.
— Nikomu się nie śniło ubliżać ci — rzekłem.
Patrzył na nędzne stworzenie prawie nieruchomo; pies wychudzony siedział z uszami nastawionemi i ostro zakończonym pyskiem, wsuniętym między drzwi, nagle schwycił muchę jak automat.
Spojrzałem na Jima. Ogorzała jego cera pociemniała od policzków aż po włosy. Uszy zrobiły się karmazynowe, nawet jasno-niebieskie źrenice pociemniały od napływającej krwi do głowy. Usta trochę rozwarte drżały, jak gdyby miał zaraz łkaniem wybuchnąć. Widziałem, że nie może wymówić słowa z nadmiaru upokorzenia. Może z zawodu także — kto to wiedzieć może? Może spodziewał się, że ciosami, które miał wymierzyć, zrehabilituje się, lub znajdzie w nich ukojenie? Kto wie jakiej ulgi spodziewał się doznać po tej awanturze? Był tak naiwny, że wszystkiego mógł się spodziewać, a w tym wypadku oczekiwania jego były daremne.
Był szczerym z sobą — gdy ze mną sam na sam pozostał, pieszcząc nadzieję, że tym sposobem zdo-