Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 109.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

było przyczyną, że wyszedł ze swej nieruchomości, nie wiedział nic, tak jak nie wie wyrwane z korzeniem drzewo o wichrze, który powalił je o ziemię.
To wszystko spadło na niego: krzyki, widok grożącego orkanu, nogi zmarłego — wszystko — na Jowisza! Piekielny żart utkwił mu w gardle — ale uważajcie — nie przyznawał, by objawił się w jego gardzieli jakiś ruch połykający. To dziwne, jak on umiał narzucać się ze swemi urojeniami. Słuchałem, jak o jakichś sztukach czarnej magii, na trupie dokonywanych.
— Przewrócił się na bok, bardzo powoli i to jest moje ostatnie wspomnienie, jakie z parowca wyniosłem — mówił dalej. — Nie obchodziło mnie, co on robi. Wyglądał, jak gdyby chciał się podnieść; oczekiwałem, że zaraz się zerwie i wskoczy za innymi do łódki. Słyszałem stukania o łódź i czyjś przeciągły głos wołał: — Jerzy!
Trzy głosy razem podniosły wrzask: jeden ryczał, drugi wył, trzeci... beczał! Ach!
Zadrżał i widziałem, jak wstawał powoli, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka podniosła go za włosy z krzesła. Podnosiła, a gdy wyciągnęła go na całą wysokość, kolana się wyprostowały zupełnie — wówczas puściła go, a on zachwiał się na nogach.
W ruchach jego, w twarzy, w głosie, była jakaś dziwna nieruchomość — gdy rzekł:
— Oni krzyczeli...
Ja mimowolnie nastawiłem uszu, jak gdyby mógł do mnie dojść ten głos.
— Na tym parowcu było osiemset ludzi — rzekł, przygważdżając mnie do miejsca ponurym wzrokiem.
— Osiemset żywych ludzi, a oni wrzeszczeli, domagając się, by jeden zmarły skoczył do łódki i był ocalony.
— Skacz Jerzy! Skacz, prędzej!
Stałem nad łodzią zupełnie spokojnie. Ciemno było, jak na dnie przepaści. Nie widziałeś ani nieba,