Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 123.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dobrze całą historyę. Żadna bajka, dla ludzi wymyślona, nie zmieni jej dla mnie. Pozwoliłem im mówić, argumentować. Mówili i mówili bez końca. Nagle uczułem, że nogi podemną się uginają. Byłem zmęczony, wyczerpany do ostateczności. Wypuściłem trzymany drąg, odwróciłem się do nich plecami i usiadłem na poprzecznicy. Miałem tego dość! Krzyczeli na mnie, pytając, czy zrozumiałem — przecie, wszystko, co mówili, zgodne jest z prawdą, co? Prawdą było na Boga! ale na ich sposób przekręconą.
Nie odwróciłem głowy. Słyszałem, jak się wspólnie naradzali.
— Ten głupi osieł nic nie powie.
— O! dobrze on wszystko rozumie.
— Niech go tam, wszystko pójdzie dobrze.
— Cóż on może zrobić?
Cóż ja mogłem zrobić! Czyż nie byliśmy wszyscy razem w jednej łodzi? Usiłowałem ogłuchnąć, by nie słyszeć ich więcej. Dym gdzieś się rozpłynął w północnej stronie. Grobowy spokój otaczał nas. Napili się wody, ja również to uczyniłem.
Następnie zajęli się gorliwie rozciąganiem żagla, a spytawszy, czy zechcę pozostać na straży, wsunęli się pod płótno i zniknęli mi z oczu, dzięki Bogu! Czułem się tak zmęczonym, tak zmęczonym, jak gdybym od chwili narodzenia nie zaznał godziny spoczynku. Słońce skrzyło się w wodzie. Od czasu do czasu jeden z nich wysuwał się z pod płótna, toczył okiem wokoło i znów wracał na swe miejsce. Dochodziło mnie ztamtąd potężne chrapanie. Jeden z nich spał. Ja nie mógłbym! Wokoło tyle światła, tyle światła, łódź tonęła w niem. Chwilami dziwiłem się sam sobie, że siedzę tutaj..
Zaczął chodzić miarowemi krokami przed krzesłem mojem, lewą rękę trzymał w kieszeni, a prawą zdawał się odpychać niewidzialnego napastnika.
— Przypuszczasz pan zapewne, że zmysły traciłem — zaczął zmienionym tonem.