Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 124.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— I dziwićby się temu nie można, wszak jak mówiłem, straciłem czapkę. Słońce paliło mi głowę, ale jak widzę, dnia tego nic mi się stać mi mogło. Słońce nie mogło sprowadzić szaleństwa... ani zabić mnie nie mogło.
Ręka jego odepchnęła cień jakiś.
— To zostało ze mną — dodał.
— Doprawdy? — spytałem niezmiernie zdziwiony tym nowym zwrotem i patrzyłem na niego z tem samem uczuciem, jak gdyby tu, wykręciwszy się na pięcie, przedstawił mi zupełnie inną fizyognomię.
— Nie dostałem zapalenia mózgu, ani padłem trupem — ciągnął dalej.
— Nic sobie nie robiłem z tego słońca, wiszącego mi nad głową. Rozmyślałem tak zimno, jak człowiek siedzący w miłym chłodku. Ta tłusta bestya, kapitan, wychylił kudłatą głowę z pod płótna i świdrujące oczki wlepił we mnie.
Donnerwetter! zdechniesz! — krzyknął i jak żółw, cofnął się znów.
Widziałem go, słyszałem. Ale on mi nie przeszkodził. Myślałem właśnie o tem, że tego nie zrobię.
Przechodząc, rzucił mi badawcze spojrzenie, chcąc się przekonać o czem ja myślę.
— Chcesz powiedzieć, że rozmyślałeś nad kwestyą, czy umrzeć masz? — spytałem tak nieprzeniknionym tonem, na jaki się tylko zdobyć mogłem. Nie zatrzymując się, kiwnął głową.
— Tak, przyszło mi to do głowy, gdy tak sam siedziałem — odparł.
Poszedł parę kroków dalej i gdy znów zwrócił się do mnie, obie jego ręce głęboko wsunięte były w kieszenie. Stanął przedemną i patrząc w dół, spytał z natężoną ciekawością:
— Czy nie wierzysz pan temu?
Oświadczyłem mu uroczyście, że gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń wszystkiemu temu, co on będzie uważał za stosowne powiedzieć mi.