Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 130.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A cóż mówić miałem? — również szeptem spytał.
— Lekkie drgnienie. Zatrzymany parowiec. Skonstatowane uszkodzenia. Wzięto się cicho do spuszczania łodzi, by nie wzbudzać popłochu. Gdy pierwszą łódź spuszczono, parowiec zatonął jak kawał ołowiu... czy mogło być coś jaśniejszego? — zwiesił głowę — i straszniejszego?
Usta mu drżały gdy patrzył mi prosto w oczy.
— Skoczyłem... czyż nie tak?... To był fakt, a reszta, to już wszystko jedno!
Załamał na chwile ręce, spojrzał na prawo i lewo i szepnął:
— To jakbym oszukiwał zmarłego.
— Tam umarłych nie było — rzekłem.
Na te słowa oddalił się odemnie, oparł się o balustradę, jakby podziwiając piękność i spokój nocy. Z kwiatów płynęła balsamiczna woń. Po chwili wrócił do mnie szybkiemi krokami.
— To wszystko jedno — powtórzył.
— Może być — rzekłem. Zaczynałem rozumieć, że nie dorównywam mu, bo zresztą cóż ja wiedzieć mogę.
— Umarły, czy żywy był on, nie mogłem wiedzieć tego napewno — rzekł. — Żyć musiałem, prawda?
— Zapewne, tak, jeżeli się z tego punktu zapatrujesz — bąknąłem.
— Rad byłem, rozumie się — mówił, myśląc o czem innem. — Zeznawali — wyrzekł powoli podnosząc głowę. — Czy pan wiesz, jaka była moja pierwsza myśl, gdym ich słuchał? Doznałem ulgi, ucieszyłem się, dowiedziawszy się, że te krzyki... czy mówiłem panu, że słyszałem krzyki? Nie? Otóż słyszałem... krzyki o pomoc, straszne... okropne. Imaginacya, przypuszczam. A jednak, nie mogę pojąć... tamci nie słyszeli. Pytałem się ich później. Wszyscy mówili... nic! Nic? A ja słyszałem je, nawet wówczas. Powinienem był wiedzieć, że to niemożliwe... ale ja nic nie myślałem... tylko wsłuchiwałem się. Bardzo słabe