Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 138.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zyę. To dziwne, jak my przechodzimy przez życie z nawpół zamkniętemi oczami, tępym słuchem i drzemiącemi myślami.
A może to i dobrze; może ta właśnie tępość czyni życie tak znośnem, a nawet przyjemnem dla większości ludzi. W każdym razie między nami nie może być dużo ludzi takich, którzyby nie mieli chwil zupełnej świadomości — a w takich — rozumie się, widzi się i słyszy wszystko — zanim się znów nie wpadnie w przyjemną ospałość.
Podniosłem oczy i zdawało mi się, że po raz pierwszy patrzę na niego. Widziałem jego podbródek obwisły, niezgrabne fałdy ubrania, te ręce na brzuchu złożone, jakby stworzone do zajmowania tej tylko pozycyi. Czas płynął rzeczywiście; wyprzedziłem go i poszedłem naprzód. Pozostawiłem bezradnego za sobą, z temi szpakowatemi włosami, zmęczoną, ogorzałą twarzą, dwiema bliznami i parą zniszczonych epoletów; jednego z tych ludzi godnych zaufania, w których jest surowy materyał na wielką sławę, jednę z tych niezliczonych istot, grzebanych bez huku i hałasu, pomimo ich wielkich zasług.
— Jestem teraz trzecim porucznikiem na „Victorieuse" — rzekł, przedstawiając mi się.
Oddałem mu ukłon i powiedziałem, że jestem komendantem handlowego okrętu, stojącego obecnie na kotwicy w Rushentter's Bay. Zwrócił na niego uwagę — ładny okaz. Nie szczędzi komplementów memu okrętowi, zdaje mi się, że nawet pochylił głowę, mówiąc:
— A... tak... ładny okaz, na czarno pomalowany... ładny, bardzo ładny.
Po chwili obrócił się i spojrzał przez okno na ulicę.
— Smutne miasto.
Dzień był jasny; szalał wiatr południowy, przechodzący mężczyźni, kobiety, dzieci walczyły z tumanami podnoszonego wiatrem pyłu.
— Wyszedłem na brzeg — rzekł — by rozpro-