Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 140.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gawcze tego człowieka. Odrazu trafił w sedno: zrozumiał, o co mi najwięcej chodzi. Jego niewzruszoność i spokój zdradzały eksperta, obznajmionego z faktami, dla którego wszelkie zawikłania są niczem.
— A! młokos! młokos! — rzekł sobie pobłażliwie.
— Przecież się z tego nie umiera.
— Z czego? — spytałem pospiesznie.
— Ze strachu — wyjaśnił myśl swą i zabrał się do wypróżnienia szklanki.
Spostrzegłem, że trzy ostatnie palce jego okaleczonej ręki pozostały sztywne, bardzo też niezręcznie ujmował szklankę.
— Człowiek się zawsze boi. Gadać łatwo, ale... — niezgrabnie postawił szklankę na stole. — Strach, strach — widzisz pan — czyha tam zawsze...
Dotknął okolicy serca, tego właśnie miejsca, w które Jim cios wymierzył, dowodząc, że o jego serce nie było najmniejszej obawy.
Przypuszczam, że wykonałem jakiś gest przeczący, gdyż on nalegał:
— Tak! tak! Mówi się, bardzo pięknie się mówi; ale w końcu okazuje się, że ten nie jest mędrszy od tamtego — ani też odważniejszy. Odwaga! Dzielność! Już nie z jednego pieca chleb jadłem, włóczyłem się po świecie całym; znałem ludzi odważnych, sławnych z tego! Allez!... — popił łyk wina. — Odważny — pan rozumie — na służbie — trzeba nim być, rzemiosło tego wymaga. Czy nie tak? — zwrócił do mnie pytanie. — Eh! bien! Każdy z nich — powtarzam, każdy z nich, gdyby był uczciwym człowiekiem — wyznałby — że jest taka chwila dla najlepszego z nas, w której o wszystkiem się zapomina, a z prawdą tą żyć musisz — rozumiesz pan? Przy pewnej kombinacyi danych okoliczności strach zjawić się musi. Okropny, śmiertelny! Nawet dla tych, którzy w tę prawdę uwierzyć nie chcą, strach istnieje — strach samych siebie. Bezwarunkowo tak. Wierz