Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 149.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szorstko; — jeżeli mam powiedzieć prawdę — dodał, oglądając się za swym kapeluszem — ja również mam dość.
Dobrze! odrzucił jedyną propozycyę. Odepchnął moją rękę, niosącą mu pomoc; gotów był iść, a za balustradą noc ciemna czekać się na niego zdawała, jak gdyby był przeznaczoną dla niej zdobyczą.
Słyszałem jego głos:
— A! mam go nareszcie! — znalazł swój kapelusz.
Przez parę sekund milczeliśmy.
— Co zrobisz potem... potem?... — spytałem cicho.
— Prawdopodobnie zejdę na psy — mruknął.
Odzyskałem w pewnej mierze panowanie nad sobą i uważałem, że najlepiej lekko tę rozmowę zakończyć.
— Proszę, byś pamiętał — rzekłem — że bardzo pragnę się z tobą zobaczyć, zanim odejdziesz.
— Nie widzę sposobu wzbronienia panu tego. Ta przeklęta historya nie uczyni mnie niewidzialnym — rzekł z goryczą — szczęścia takiego nie zaznam.
I wówczas, w tej ostatniej chwili pożegnania obraził mnie okazywaniem niepewności tak w słowach, jak ruchach. Niech mu to Bóg przebaczy! Wystawił sobie, że ja niechętnie mu podam rękę. Okropności tego słowami wyrazić nie można.
Zdaje mi się, że krzyknąłem na niego tak, jak się krzyczy na człowieka, którego się widzi nad brzegiem przepaści; przypominam sobie, że ujrzałem na jego twarzy blady uśmiech, zgniótł mi rękę i nerwowo się roześmiał.
Swiece zgasły, skończyło się wszystko, z cieniów nocy doszedł uszu moich jęk. Jim wyszedł. Znikł w ciemnościach. Słyszałem chrzęst piasku pod jego stopami. Biegł. Szybko biegł, nie mając dokąd się udać. A nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat!...