Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 158.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łym nie było innego miejsca na zużytkowanie mojego okrętu!
Skończony osieł! stały mu na przeszkodzie skały, prądy i to, że żadne towarzystwa ubezpieczeniowe nie chciałoby tu ryzykować, a nie rozumiał, co zarobić może w przeciągu trzech lat. Osioł! Prawie na kolanach go błagałem.
— Do dyabła wszystkie przeszkody, skały, huragany — mówiłem. — Zastanów się, toż tam jest guano, plantatorowie cukru bić się o nie będą — powiadam ci!... Ale cóż z głupcem poradzisz?
— Wymyśliłeś jakiś nowy kawał, Chesterze — rzekł.
Dobry sobie... kawał!... — ryczeć chciałem ze złości. Spytaj pan kapitana Robinsona...
Zetknąłem się z drugim właścicielem okrętu — otyłym jegomością w białej kamizelce, było to w Wellington; ten znów myślał, że chcę urządzić szwindel na wielką skalę.
— Jak widzę, głupca jakiegoś szukasz — rzekł — ale ja jestem teraz zajęty. Żegnam.
Pragnąłem schwycić go za bary, zgnieść i wyrzuzić przez okno jego własnej kancelaryi. Ale nie zrobiłem tego. Łagodny, slodki byłem, jak ksiądz.
— Pomyśl pan nad tem, zastanów się — rzekłem — jutro przyjdę po odpowiedź.
On coś bąknął o tem, że cały dzień będzie po za domem. Na schodach gotów byłem tłuc głową o mur z rozpaczy. Kapitan Robinson może zaświadczyć. Wściekałem się, myśląc o tej cudowne-substancyi, marnującej się tam, substancyi, któraby trzcinę cukrową popędziła pod obłoki. Toż to przyszłość Queenslandu!
W Brisbane, gdzie po raz ostatni próbowałem przeprowadzić swe plany — nazwali mnie maniakiem. Idyoci!
Jedyny rozsądny człowiek, jakiego tam spotkałem, był woźnica, który mnie woził po mieście Przypuszczam, że to był jakiś zmarnowany geniusz.