Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.1 159.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

He! Kapitanie Robinson? Pamiętasz, mówiłem ci o tym woźnicy w Brisbane, prawda? Ten chłop miał cudowne oko do takich interesów. Widział to wszystko jak na dłoni. Rozmowa z nim istotnie była przyjemnością. Pewnego wieczoru, po piekielnym dniu, spędzonym na układaniu się z właścicielami okrętów, byłem tak zgnębiony, że zawołałem:
— Muszę się spić. Zawieź mnie gdzie chcesz, muszę się spić, albo zwaryuję.
— Siadaj pan — rzekł.
— Doprawdy, gdyby nie on, nie wiem, coby się ze mną stało. He! Kapitanie Robinson!
Dał szturchańca w bok swemu wspólnikowi,
— He! he! he! — śmiał się stary, patrząc bezmyślnie na ulicę, poczem niepewny, zamyślony wzrok skierował na mnie.
— He! he! he!... — oparł się mocniej na parasolu i wpatrzył się w ziemię.
Nie potrzebuję mówić, że kilka razy usiłowałem oddalić się, ale Chester udaremniał moje zamiary prostem chwytaniem mnie za surdut.
— Chwileczkę. Mam myśl.
— Jakąż jest, u dyabła, myśl twoja? — wybuchnąłem w końcu.
— Jeżeli myślisz, że mnie wciągniesz...
— O nie... zapoźno, choćbyś pan sam chciał. Mamy już parowiec.
— To chyba widmo parowca — rzekłem.
— Nic nie szkodzi. Dobry będzie na początek — niema w nim wielkich braków. Prawda, kapitanie Robinsonie?
— Tak! tak! tak! — zakrakał starzec, nie podnosząc oczu, a starcze drganie głowy jego nabrało jakiejś dumnej determinacyi.
— Wiem, że pan znasz tego młokosa — rzekł Chester, głową wskazując ulicę, gdzie znikł Jim.
— Mówiono mi, że gadał z panem w hotelu „Malabar” ostatniej nocy.