Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

istoty, korzystające z nami z piękności gwiazd i ciepła słonecznego. To tak, jak gdyby samotność była ciężkim, a niezbędnym warunkiem naszej egzystencyi; powłoka z mięsa i krwi, na którą zwrócone są twoje oczy, ginie przed wyciągniętą ręką, a pozostaje tam tylko kapryśny, niepocieszony i wykrętny duch, którego oko ścigać nie zdoła, ani ręka pochwycić. Bojaźń stracenia go bezpowrotnie z oczu zmusiła mnie do milczenia, gdyż nagle i z nadzwyczajną siłą narzuciła mi się myśl, że jeżeli pozwolę mu utonąć w ciemności, to nigdy sobie tego nie daruję.
— Tak. Dziękuję raz jeszcze. Byłeś pan — niezwykle doprawdy — nie mam słów — nadzwyczajnie! I nie wiem dlaczego. Lękam się, że nie jestem tak wdzięczny, jakbym powinien być, ale to tak nagle spadło na mnie. Bo w gruncie... pan sam....
— Może być — przerwałem mu. Zmarszczył brwi.
— W każdym razie człowiek jest odpowiedzialny — rzekł, patrząc na mnie ostro.
— I to jest również prawdą — odparłem.
— Dobrze, i z tem doszedłem do końca, ale nie mam zamiaru pozwolić komukolwiek leźć mi z tem do oczu — mówił, zaciskając pięści.
— A co z samym sobą zrobisz? — spytałem z uśmiechem. — Bóg świadkiem, że daleki byłem od wesołości, ale on spojrzał na mnie groźnie.
— To do mnie należy — rzekł.
Wyraz mocnego postanowienia ukazywał się i znikał, jak cień na jego twarzy.
Po chwili stał się znów biednym, skłopotanym chłopcem. Odrzucił papieros.
— Żegnam pana — rzekł z nagłym pośpiechem człowieka, który zbyt długo marudził, zapominając o czekającej nań pracy; ale sekundę, czy dwie, nie poruszył się z miejsca.
Deszcz lał z taką gwałtownością niepohamowaną, że przywodził na myśl mosty zerwane, drzewa z korzeniem powyrywane, góry podmyte.