Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 028.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Byłem tak zajęty zniknięciem Jima, iż nie spytałem co znaczyć mają te ostatnie słowa, więc on dalej opowiadał:
— Porzucił nas w sam dzień zjawienia się tu parowca z powracającymi pielgrzymami. Tak coś trzy tygodnie temu.
— Może była mowa o wypadku z „Patną?” — spytałem, lękając się czegoś najgorszego.
Egström drgnął i spojrzał na mnie tak, jak gdybym był czarnoksiężnikiem.
— Ależ tak. Zkądże pan wiedzieć może? Kilku z nas rozmawiało tu o tem zdarzeniu. Było tu, o ile pamiętam, dwóch kapitanów, zarządzający magazynem Vanla, ja i paru jeszcze. Jim był również tutaj, jadł sandwicza i popijał piwem, gdy dużo mamy zajęcia — rozumiesz kapitanie — na porządne śniadanie nie starczy czasu.
Otóż Jim stał przy stole i jadł, a my okrążyliśmy teleskop, przypatrując się kolejno podpływającemu statkowi, i tak, ni ztąd ni zowąd, rządca Vanla zaczął opowiadać o właścicielu „Patny”; potem o samej „Patnie”, jakim starym gratem była, a jednak niemało przyniosła zysku. Wspomniał o jej ostatniej podróży i wówczas zaczęliśmy rozprawiać wszyscy. Jeden powiedział to, drugi tamto, ale ot, gadaliśmy sobie na wiatr, bo który z nas co wiedzieć mógł; śmieliśmy się nawet.
Kapitan O'Brien z „Sary W. Granger”, otyły, krzykliwy starzec, siedział tu sobie w tym fotelu i przysłuchiwał się — nagle stuknął laską w podłogę i wrzasnął:
— Tchórze!...
Skoczyliśmy wszyscy. Rządca Vanla mrugnął na nas i spytał:
— Co się stało, kapitanie O'Brien?
— Co się stało, co się stało! — krzyknął stary — z czego wy się śmiejecie? Czy z tego śmiać się można? To hańba dla rodzaju ludzkiego, oto o! Brzy-