Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 035.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pan sobie, gdyby tak wszyscy pozwalali sobie na takie historye! Przecież ten człowiek mógł utonąć!
A ja znów nie polecę do pierwszego lepszego sklepu po nowy kij, muszę go sprowadzić z Europy!
Nie! nie! z takim temperamentem rady sobie dać nie można!...
Mocno go to wszystko bolało.
To był najprzykrzejszy wypadek i ubolewałem nad nim więcej, niż ktokolwiek inny.
Byłem poważnie tem zaniepokojony, bo jeżeli jego nadczułość prowadzić go będzie na takie drogi, to straci opinię nieszkodliwego, spokojnego głupca, a zdobędzie miano zwykłego awanturnika.
Pomimo całej ufności, jaką w nim pokładałem, nie mogłem oprzeć się myśli, że w takich wypadkach od nazwiska do rzeczy samej krok tylko jeden. Zrozumiecie naturalnie, że w owym czasie nie mogłem już myśleć o zostawieniu go samego sobie. Zabrałem go na mój okręt i odbyliśmy długą podróż. Litość brała patrząc, jak on kurczył się w sobie.
Marynarz nawet w charakterze zwyczajnego podróżnego interesuje się okrętem i patrzy na otaczające go życie, rozkoszując się niem, jak malarz, obserwujący ruch i gorączkową pracę innych ludzi.
W całem znaczeniu tego wyrazu przesiaduje „na pokładzie”; ale mój Jim po największej części krył się gdzieś w głębi, jak gdyby był pakunkiem jakim. Tak mnie zaraził tem usposobieniem, iż przez cały czas podróży unikałem rozmowy w kwestyach naszego zawodu. Dnie całe nie zamienialiśmy z sobą słowa jednego; z wielką niechęcią wydawałem w jego obecności rozporządzenia moim podwładnym.
Często, gdyśmy się sami znaleźli na pokładzie, lub w jego kajucie, nie wiedzieliśmy, co zrobić z naszemi oczami.
Jak wiecie, umieściłem go u De Jongha, by-