Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 039.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Cicho bylo w całym domu. Poprzedzał mnie stary, jawajski sługa, w rodzaju liberyi, składającej się z białej kurtki i żółtych szarawarów, który otworzywszy mi drzwi, przemówił cichym głosem: „o panie” i usuwając się na bok, znikł w tajemniczy sposób, jak gdyby był duchem, jedynie wcielonym na chwilę oddania mi tej przysługi.
Stein okręcił się ze swem krzesłem i w tym ruchu okulary jego podskoczyły na czoło. Powitał mnie w swój spokojny, dowcipny sposób. Jeden tylko róg obszernego pokoju, gdzie stało jego biurko, oświetlony był jasno palącą się lampą, reszta tonęła w cieniu. Wązkie półki, zapełnione ciemnemi skrzynkami, nie różniącemi się ani kształtem, ani kolorem, obiegały ściany wokoło, ale nie sięgały od podłogi do sufitu, tworzyły tylko ciemny pas, około czterech stóp szeroki. Były to grobowce owadów. W nierównych odstępach wisiały nad niemi drewniane tabliczki.
Światło padło na jednę z nich i wyraz Coleoptera, wypisany złotemi zgłoskami, błysnął tajemniczo. Szklane skrzynki, zawierające zbiór motyli, ustawione były w trzy szeregi na małych stoliczkach. Jedna z tych skrzynek stała na biurku, zarzuconym podłużnemi ćwiartkami papieru, zapisanemi drobnem pismem.
— A! widzisz pan, widzisz! — rzekł.
Ręka jego wskazywała skrzynkę, gdzie samotny, olbrzymi motyl roztaczał ciemno-bronzowe skrzydła, z cudownemi białemi żyłkami i świetnem obramowaniem żółtych plam.
— Tylko jeden taki okaz mają w naszym Londynie, a po za tem — nic. Ja swoje zbiory zapiszę małej rodzinnej mieścinie mojej. Cząstkę siebie samego — cząstkę najlepszą.
Pochylił się i wlepił oczy w motyla, brodę opierając na brzegu skrzynki. Stałem za jego plecami.
— Cudowny! — szepnął, zdając się zapominać o mej obecności.