Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

kojoną, tak, że zupełnie właściwem było moje pytanie.
— Jakaż na to rada?
Podniósł w górę długi palec.
— Jeden jest tylko środek! Jedna tylko rzecz może nas wyleczyć od bycia sobą!
Szybkim ruchem palec opadł na biurko.
Wypadek omawiany stawał się coraz prostszym, a zarazem bardziej beznadziejnym. Nastała chwila milczenia.
— Tak — rzekłem — właściwie mówiąc chodzi nie o to, jak się wyleczyć, ale jak żyć!
Potwierdzał trochę smutnem kiwaniem głową.
— Ja! ja! możemy powtórzyć z waszym wielkim poetą. W tem leży pytanie.
Kiwał ze współczuciem głową.
— Jak żyć! Ach! Jakim być!
Stanął i oparł palce na biurku.
— Chcemy tak rozmaite role odgrywać — zaczął znowu. — Ten wspaniały motyl znajdzie kupkę śmieci i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nigdy nie usiedzi spokojnie na swej kupce błota. Chce mu się być tym, to znów tamtym... To podnosił, to zniżał swą rękę... Chce mu się być to świętym, to grzesznym... A ile razy zamknie oczy, zawsze mu się zdaje, że jest doskonałą istotą, tak doskonałą, jaka nigdy być nie może... chyba we śnie.
Spuścił szklaną nakrywkę skrzynki, automatyczny zamek ostro zadźwięczał, a biorąc skrzynkę w obie ręce, przeniósł ją na właściwe miejsce, przechodząc ze świetlanego koła w pierścień niepewnego zmroku. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby te parę kroków uniosło go z tego konkretnego i zawiłego świata.
Wyniosła jego postać, jakby substancyi pozbawiona, cicho pochylała się nad niewidzialnemi rzeczami; głos jego, płynąc z oddali, nabierał głębokich poważnych tonów — łagodzonych przestrzenią.