Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 071.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

okręty, widziałem, jak Jim wchodził na pokład wraz ze swą skrzynką.
Wszystkie płótna były rozpięte i okręt gotów był do drogi, gdym stanął na jego pokładzie. Komendant, ruchawy mieszaniec, lat około czterdziestu, w niebieskim flanelowym garniturze, z żywemi oczami i twarzą żółtą, jak cytryna, zbliżył się do mnie z uśmiechem.
Okazało się, że pomimo tej uprzejmej powierzchowności, charakteru był zgryźliwego.
Na uczynioną przezemnie uwagę odpowiedział, gdy Jim na chwilę zeszedł na dół:
— Ach, tak. Paturan.
Miał zamiar dowieźć tego pana do początku rzeki, ale dalej płynąć nie myśli.
Mówił po angielsku tak, jak gdyby słowa czerpał ze słownika, układanego przez waryata.
Gdyby pan Stein żądał od niego, by się dalej zapuszczał, to złożyłby świadectwo, że to jest rzeczą niebezpieczną, a gdyby to nie pomogło, „musiałby zrezygnować ze swego stanowiska.”
Przed dwunastu miesiącami odbył swą ostatnią podróż w tamte okolice i chociaż Pan Cornelius „składał hojne dary” panu Radżi Allang i „głównym wodzom”, okręt wzięty był w wielki ogień przez cały ciąg przebywania rzeki; załoga zmuszona była kryć się, gdzie się dało i okręt o mało nie osiadł na mieliźnie, co byłoby ostateczną zgubą.
Pełne gniewu obrzydzenie na to wspomnienie walczyło na jego twarzy z zadowoleniem z płynnej wymowy. Ciemne smugi szybko przesuwały się po spokojnem morzu, a komendant opowiadał mi dalej, że Radża podobnym był do „śmiejącej się hyjeny”, a ktoś tam inny fałszywszym był stokrotnie od „morderczych narzędzi krokodyla.”
Pilnując ostatecznych przygotowań, wykonywanych przez załogę, puścił wodze swemu językowi, porównywając kraj tamten „z klatką dzikich bestyj do wściekłości doprowadzonych długą bezkarnością.”