Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szczoną łódkę, uniemożebniając tym sposobem wszelką myśl odwrotu.
— Byłem tak zdziwiony, że mogłem stracić przytomność, prawda? I gdyby ten rewolwer był nabity, zabiłbym kogoś: jednego, dwóch, a może trzech i byłoby już po mnie. Ale nie był nabity.
— Cóż więc się stało? — pytałem.
— Przecież nie mogłem bić się z całą ludnością, a przytem nie mogłem im pokazać, że lękam się o życie — rzekł z odrobiną dawnego wyrazu w oczach.
Nie mogłem powstrzymać uwagi, że przecież oni wiedzieć nie mogli, że rewolwer nienabity.
— Wszystko jedno, dość, że nie był — odparł z uśmiechem — stałem więc spokojnie i spytałem, czego odemnie chcą? To ich w osłupienie wprawiło. Paru z tych łotrów unosiło moją skrzynkę. Ten długi, nagi, stary łajdak Kassim (pokażę go panu jutro), przyskoczył, krzycząc, że Radża chce się ze mną widzieć.
— Bardzo pięknie — odparłem. — I ja chcę widzieć Radżę!
— Poszedłem więc prosto przez wrota i — i — oto jestem! — Śmiał się i z nieoczekiwaną powagą dodał:
— A wiesz pan, co jest w tem najlepszego? Powiem panu. Oto pewność, że gdyby mnie wówczas na tamten świat wyprawiono, najwięcejby na tem stracił kraj cały!
Rozmawialiśmy tak, stojąc przed domem jego, o którym już wspomniałem, patrząc na księżyc, wypływający z rozłupanej góry, jak widmo, wyłaniające się z grobu, gdyż promienie jego zimne a blade zdawały się widmem zgasłego słońca. Jest coś duchowego w świetle księżyca, ma ono cały spokój bezcielesnej duszy i coś z jej niepojętej tajemniczości.
Mówcie sobie, co chcecie, wszystko, przez co żyjemy, odnosi się tak do słońca, jak echo do