Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 078.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dźwięku; niejasne i błędne, bez względu na to, czy nuta jest smutną, czy szyderczą.
Światło księżyca zmienia wygląd wszystkiego i daje ponurą rzeczywistość cieniom jedynie.
Domy, skupione wzdłuż szerokiej błyszczącej wstęgi, zstępowały do wody nieokreślone, szare; srebrzyste kształty, zlane z czarną masą cieni, zdawały się widmem jakiegoś stada bezkształtnych stworzeń, tłoczących się, by ugasić pragnienie w martwem widmie-strumieniu.
Tu i tam błysnęło czerwone światełko wśród ścian bambusowych, gorąca, żyjąca iskierka, świadcząca o ludzkich uczuciach, o spokoju i przytułku.
Mówił mi, że często śledzi za temi gorącemi promykami, gasnącemi jeden za drugim, że lubił patrzeć, jak ludzie jego w jego oczach w sen zapadają, ufni w bezpieczeństwo jutra.
— Spokojnie tu, prawda? — spytał.
Nie był wymowny, ale w słowach następnych głęboka myśl zawartą była.
— Spojrzyj na te domy; niema jednego, w którymby nie ufano. Na Jowisza! wszak mówiłem, że się tu uczepię rękami i nogami. Spytaj każdego mężczyznę, kobietę, dziecko... — zatrzymał się.
— W każdym razie dobrze mi jest.
Szybko uczyniłem uwagę, że jednak w końcu doszedł do tego, dodałem, że pewny byłem tego.
Wstrząsnął głową.
— Doprawdy? — rzekł — przyciskając lekko me ramię.
— A więc nie myliłeś się!
Była duma, prawie groza w tym cichym okrzyku.
— Boże! — krzyknął — pomyśl tylko, czem to jest dla mnie! — znów ścisnął me ramię.
— A pan pytałeś się mnie, czy chcę to porzucić?
Wielki Boże! Ja! porzucić! A jeszcze teraz, po tem, coś mi pan o panu Steinie powiedział