Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 104.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dovamin kilka razy przysyłał zaufanego sługę, donosząc, że nic dla jego bezpieczeństwa uczynić nie może, póki nie wróci do osady Bugisów.
Rozmaitego rodzaju ludzie zjawiali się w nocy, by mu powiedzieć o rozmaitych spiskach, knutych na jego życie. Miał być otrutym, zasztyletowanym w łaźni, to znów wszystko przygotowano, by go zastrzelić, gdy wypłynie na rzekę.
Każdy z tych donosicieli mianował się jego najlepszym przyjacielem.
— Wszak to wystarczyć mogło — mówił mi — do odebrania mi chwili spokoju.
Coś podobnego zdarzyć się łatwo mogło, ale te ostrzeżenia uświadomiły go, że piekielne zamiary snują się na wszystkie strony i czyhają na niego w ciemności.
To mogło wstrząsnąć najsilniejszemi nerwami!
Nakoniec pewnej nocy sam Cornelius z wielką ostentacyą i tajemniczością przedstawił mu plan, mający na celu ratowanie Jima z grożących niebezpieczeństw. Jakiś godny zaufania człowiek miał Jima przewieść bezpiecznie przez rzekę za cenę stu, no zresztą ośmdziesięciu dolarów.
Jim powinien się koniecznie na to zgodzić, jeżeli choć odrobinę dba o swe życie. Przecież ta suma, to jedno nic, a on, Cornelius, zostając tu, zaglądając śmierci w oczy, daje dowód zupełnego oddania się przyjacielowi pana Steina.
— Widok tego nikczemnika — mówił Jim — wstrętny mi był. Rwał sobie włosy, bił się w piersi, kiwał się, trzymając ręce na brzuchu i udawał, że łzy leje.
— Niech krew twoja spadnie na twą głowę — wrzasnął nareszcie i wyleciał.
Jim przyznał mi się, że nie zamknął oka po wyjściu Corneliusa. Leżał na plecach, na cienkiej macie, pokrywającej bambusową podłogę, i wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z poszycia dachu.