Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chodnię do rzeki. Czerwony płomień zatoczył wielkie koło i sycząc, jak potworna żmija, zgasł, a spokój słodkiej gwiaździstej nocy spłynął na nich. Nie mówił mi, co powiedział, gdy głos odzyskał.
Przypuszczam, że nie mógł być bardzo wymownym.
Otaczała ich cisza, noc, jedna z tych, co stworzone się zdają, by dawać schronienie uczuciom naszym, a są chwile takie, w których dusze, jakby uwolnione z ciemnej powłoki, jaśnieją cudowną wrażliwością, czyniącą milczenie wymowniejszem od słów.
— A dziewczyna — mówił Jim — rozpłakała się. Naturalna reakcya. Musiała być dyablo zmieszana, a przytem kochała mnie... rozumiesz pan... Ja także... nie wiedziałem... ani mi to przez głowę nie przeszło...
Tu zerwał się i chodzić zaczął pośpiesznie.
— Kocham ją, kocham bardzo. Więcej niż wyrazić mogę. Rozumie się, że tego opowiedzieć nie można.
Zupełnie się człowiek inaczej na swe czyny zapatruje, gdy mu dane jest do zrozumienia, że obecność jego jest konieczną, niezbędną — dla drugiej osoby.
Ja właśnie to czuję. Czyż to nie zadziwiające! Ale pomyśl tylko, jakiem było jej życie. Przecie to było okropne! A ja przyszedłem tu i znalazłem ją w takiem położeniu, jak gdyby ktoś, włócząc się po świecie, znalazł nagle tonącego w ciemnej, bezdennej przepaści. Na Jowisza! Niema ani chwili do stracenia... No! przecież to także rodzaj zaufania... Zdaje mi się, że godny jestem tego...
Muszę wam przypomnieć, że dziewczyna już dawno nas opuściła. Jim stuknął się w piersi.
— Tak! czuję to, jak również, że zasłużyłem na to szczęście, które mi tu dopisało!
On miał dar znajdywania głębszego znaczenia we wszystkiem, co mu się przytrafiało.