Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 117.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak się zapatrywał na swą miłosną sprawę; było to idylliczne, trochę uroczyste i również prawdziwe, kiedy wierzył z całą powagą młodości.
W jakiś czas potem, przy innych okolicznościach, powiedział mi:
— Jestem tu zaledwie od dwóch lat, a doprawdy, nie mogę sobie wystawić, bym mógł żyć gdzieindziej. Sama myśl o świecie, po za granicami tego kraju, przeraża mnie, gdyż, rozumiesz pan — dodał z oczami utkwionemi w koniec buta, którym rozbijał grudkę ziemi (szliśmy brzegiem rzeki) — gdyż, nie zapomniałem, dlaczego tu przybyłem. Jeszcze nie! Nie pozwoliłem sobie spojrzeć na kogo innego, ale zdaje mi się, że usłyszałem westchnienie, milczeliśmy czas jakiś.
— Na moją duszę i sumienie — zaczął znowu — jeżeli rzecz taka może być zapomnianą, to mam prawo wyrzucić ją z pamięci. Spytaj pan kogo chcesz tutaj... — tu głos jego drgnął. — Czy to nie dziwne — mówił tonem słodkim, łagodnym — że lud ten cały, który gotów dla mnie wszystko uczynić, nigdy zrozumieć mnie nie zdoła? Nigdy! Gdybyś mi wierzyć przestał, ja ich na świadków nie mógłbym wezwać! To ciężko jednak. Głupi jestem, prawda? Czegoż więcej żądać mogę? Jeżeli spytasz się ich pan, kto jest sprawiedliwym, uczciwym, komuby w opiekę oddali życie swe — odpowiedzą: — Tuom Jim. A tymczasem oni nigdy dowiedzieć się nie mogą o istotnej, rzeczywistej prawdzie...
Tak do mnie mówił ostatniego dnia pobytu mego w Paturanie. Jednego słowa nie wyrzekłem, czułem, że powie coś jeszcze i dojdzie do samego dna.
Słońce, którego skoncentrowany blask nadawał ziemi pozór roziskrzonego kłębu pyłu, zapadło za lasy, a światło, płynące z opalowego nieba, rzucało na świat bez cieniów i błysków złudzenie spokojnej, myślącej wielkości.