Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 124.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Chciał wejść, pięściami bił o drzwi, krzycząc ochrypłym głosem: „Puść mnie! puść mnie!”
W głębi izby, na matach, konająca kobieta, już mowy pozbawiona i nie mogąca ręką poruszyć, ruchem głowy i spojrzeniem zdawała się wołać: — Nie! nie!
A posłuszna córka całą siłą drzwi podpierała i oka z matki nie spuszczała.
— Łzy jak groch sypały się z jej oczu — i umarła — zakończyła opowiadanie córka tak spokojnym, dziwnym głosem, iż podziałał na moją imaginacyę, przedstawiając okropność tej sceny daleko silniej, niż najbardziej patetyczny opis.
— Przysiągł, że nigdy mnie nie porzuci, gdy staliśmy tam — sami! Przysiągł mi!...
— I czy to możliwe, że pani — pani! nie wierzyła mu? — spytałem ze szczerą wymówką. Dlaczego wierzyć ona nie mogła? Po co czepia się tak tej niepewności i trwogi, jak gdyby one były strażniczkami miłości. To było okropne. Powinna była sobie z tej uczciwej miłości zbudować ustroń niezmąconego spokoju. Może nie wiedziała, nie umiała.
Noc tak ciemną się stała, iż postać jej zniknęła z przed mych oczu, jak gdyby duchem była.
Nagle usłyszałem znów spokojny jej szept:
— Inni ludzie tak samo przysięgali.
Było to jakby echem myśli, smutku i przerażenia pełnych. Dodała ciszej jeszcze:
— Mój ojciec tak postąpił.
Umilkła, by głośno odetchnąć.
Jej ojciec także...
O tych więc rzeczach wiedziała! Pośpieszyłem powiedzieć:
— Ale on jest innym przecież!
O tem widocznie nie chciała dysputować; ale po chwili ten dziwny szept wpadł mi znów w ucho:
— Dlaczego jest innym? Czy jest lepszym? Czy tak?...
— Na honor — zawołałem — wierzę, że nim jest!