Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 125.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Z którejś chaty, gdzie mieszkali podwładni Jima, popłynęła pieśń przejmująca i smutna.
Za rzeką — wielkie ognisko (u Dovamina zapewne) paliło się, jak wielka kula, błyszcząca wśród nocy.
— Czy bardziej godnym zaufania? — szepnęła.
— Tak — odparłem.
— Godniejszym zaufania, niż inni — powtórzyła powoli.
— Tu — rzekłem — nikomu na myśl nie przyszło, niktby nie śmiał wątpić w jego słowa — z wyjątkiem pani!
— Odważniejszym jest od innych — mówiła zmienionym głosem.
— Trwoga nigdy go pani nie wydrze — odparłem nerwowo.
Pieśń nagle ucichła. Rozległy się głosy w oddali, między nimi i głos Jima. Uderzyło mnie jej milczenie.
— Co on pani powiedział? Mówił co pani? — pytałem.
Nie było odpowiedzi.
— Co on pani powiedział? — nalegałem.
— Czy pan myśli, że ja mogę to powiedzieć? Jakże ja mogę to wiedzieć, czy rozumieć? — krzyknęła nareszcie. Poruszyła się. Zdaje mi się, że ręce załamała.
— Jest coś, czego on zapomnieć nie może!
— Tem lepiej dla pani — odparłem posępnie.
— Co to jest? co to jest? — pytała błagalnie. — Mówił, że doznał trwogi. Jakże ja mogę wierzyć? Czy waryatką jestem, by uwierzyć? Wy wszyscy pamiętacie o czemś! Wszyscy do tego wracacie! Co to jest? Powiedz mi pan! Co to za rzecz? Czy to żyje, czy martwe jest? Nienawidzę tego. To okrutne. Czy to — nieszczęście — posiada fizyognomię, czy głos? Czy on to zobaczy — lub wszyscy? Może we śnie, gdy mnie widzieć nie może — wówczas wstanie i odejdzie. Ah! nigdy mu tego nie przebaczę. Matka moja prze-