Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 131.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Milczałem. Nie myślałem wracać do domu — nie teraz w każdym razie. Doprawdy, nie mógłbym; gdy Jim mnie wołał, usiłowałem uciec przez małą furtkę, prowadzącą do nowo wykarczowanego kawału gruntu. Nie; nie mógłbym teraz stanąć przed nimi.
Szedłem przed siebie ze spuszczoną głową. Tu i owdzie leżały powalone drzewa; trawa spalona została.
Jim miał tu założyć plantacyę kawy.
Wielka góra, wznosząca podwójny swój szczyt, czarny jak węgiel w żółtym blasku ukazującego się księżyca, zdawała się rzucać cień na świeżo przygotowany grunt. Jim próbował już rozmaitych rzeczy; podziwiałem jego energię, przedsiębiorczość, przenikliwość. Nic na ziemi bardziej rzeczywistem się nie wydawało, niż jego plany, energia, zapał; podniósłszy oczy, ujrzałem na dnie szczeliny między górami wysuwającą się tarczę księżyca.
Przez chwilę wyglądało to, jakgdyby gładki krążek spadł z obłoków na ziemię i potoczył się na dno przepaści; jego wznoszący się ruch przypominał odskoczenie czegoś sprężystego; rosnące na stoku góry drzewo ciemną linią sam środek księżyca przecinało.
W tem chwilowem zaćmieniu światła pnie zwalonych drzew tworzyły ciemne plamy, a ciężkie cienie słały się u mych nóg od mojej osoby i od wzgórka grobu, wiecznie kwiatami ustrojonego. W przyćmionym blasku księżyca kwiaty przybierały kształty obce pamięci naszej i kolory nieokreślone dla oka, jak gdyby były kwiatami nie z tego świata i tylko dla grobów przeznaczonemi. Potężny ich aromat zawisł w powietrzu, jak woń kadzideł jakichś. Kawałki białego koralu, otaczające grób, tworzyły jakby różaniec ze zbielałych czaszek, a tak cicho i spokojnie było wokoło, iż zdawało się, że wszelki ruch i głos na świecie zamarł na wieki.
Ziemia cała olbrzymim grobem być się zdawała, i stałem tak czas jakiś, o żywych myśląc, co