Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 159.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Jim ukazał się, wszystkie głowy zwróciły się ku niemu; tłum rozstąpił się na prawo i lewo i przeszedł Jim tą drogą, widział jak ci ludzie unikają jego spojrzenia.
Szły za nim słumione szepty:
— To on jest sprawcą wszystkiego. On urok rzucił...
Czy słyszał te słowa?
Gdy Jim stanął, w blasku rzucanym przez pochodnie, jęki kobiet ścichły nagle.
Dovamin nie podniósł głowy, a Jim stał przed nim czas jakiś, nie mówiąc słowa. Następnie rzucił na lewo spojrzenie i poszedł w tym kierunku mierzonym krokiem.
Matka Dain Warisa skulona siedziała przy trupie, siwe jej włosy całkowicie twarz jej zakrywały. Jim zbliżył się, spojrzał na swego martwego przyjaciela i wrócił na dawne swe miejsce.
— Przyszedł! przyszedł! — powtarzały wszystkie usta.
— Odpowiadać miał własną głową — ktoś wyrzekł głośno. Słysząc to, Jim zwrócił się do tłumów.
— Tak. Odpowiedzialność przyjąłem na siebie.
Stał znów przed Dovaminem i po chwili rzekł:
— Przybyłem zbolały, zgnębiony. Staję przed tobą bezbronny.
Starzec, ciężko dźwigając w górę głowę, jak wół w jarzmie idący, usiłował podnieść się, chwytając jednocześnie leżące na kolanach pistolety.
Z gardła jego wydobywały się jakieś charczące, bulgoczące, nieludzkie dźwięki, dwóch ludzi pośpieszyło mu z pomocą.
Lud zauważył, że obrączka, którą trzymał na kolanach, spadła i potoczyła się pod nogi białego człowieka; Jim patrzył na ten talizman, za pomocą którego otwarły się dla niego wrota sławy, miłości, powodzenia w obrębie tych lasów, obramowanych srebrzystą pianą, na tych wybrzeżach o za-