Strona:PL Joseph Conrad-Lord Jim t.2 160.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

chodzie słońca wyglądających jak niedostępna twierdza.
Dovamin, walcząc z siłami swemi i chcąc zachować równowagę, tworzył z podtrzymującymi go ludźmi jakąś chwiejącą się, drżącą grupę.
Z jego małych oczek wyzierał szalony ból, wściekłość z jakimś przebłyskiem okrucieństwa i gdy Jim stał jakby stężały w sobie w czerwonych blaskach pochodni i patrzał mu prosto w oczy, Dovamin wsparł się całym ciężarem na ramieniu stojącego po lewej stronie młodzieńca i wznosząc prawą rękę, przeszył kulą pierś najlepszego przyjaciela syna swego!
Tłum, który widząc wzniesioną rękę starego wodza, pośpiesznie skoczył na bok, teraz po strzale rzucił się naprzód.
Powiadają, że biały człowiek rzucił na prawo i lewo spojrzenie dumne, nieugięte. Przytknął rękę do ust i runął na ziemię, nie drgnąwszy więcej.
I oto koniec. Odszedł z sercem niezbadanem, zapomniany, nie otrzymawszy przebaczenia, nadzwyczajnym romantyzmem owiany.
Nawet w najdzikszych wizyach swych marzeń młodzieńczych nie mógł przewidzieć takiego zakończenia, darzącego go takiem zwycięztwem!
Bardzo być może, że gdy w ostatniej chwili rzucał te dumne, nieugięte spojrzenia, stanął nareszcie oko w oko z tą okazyą, która, jak wschodnia oblubienica, dotąd z zasłoną na twarzy stała u jego boku.
„Jewel” z bólu skamieniałą wraz z wiernym Tamb Jtamem zabrał jakiś Malajczyk, agent handlowy Steina i na swym statku przewiózł do domu jego. Tam z ust Tamba dowiedziałem się o tem wszystkiem, gdy w nieustannych mych po świecie wędrówkach zawitałem do starego druha.
Niema już Jima, a są dnie, w których rzeczywistość jego istnienia przedstawia mi się z potężną, przygniatającą siłą; to znów, na honor! są chwile