Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

wyrzuci go do licha! Niech pan patrzy — niema światła. Zgasło, tak czy nie? Biorę pana na świadka, że światło zgasło. Powinno tam być światło, przecież pan wie. Czerwone światło na — —“
— „Tam było światło“ — rzekłem łagodnie.
— „Ale przecież zgasło, człowieku! Co panu przyjdzie z takiego gadania? Sam pan widzi że zgasło — może nie? Gdyby pan musiał prowadzić porządny parowiec wzdłuż tego zatraconego wybrzeża, potrzebowałby pan także światła. Dam mu takiego kopniaka, że poleci z końca na koniec swojego nędznego pomostu. Zobaczy pan że to zrobię. Ja go — —“
— „Więc mogę powiedzieć mojemu kapitanowi że pan nas zabierze?“ — wtrąciłem.
— „Dobrze, zabiorę was. Dobranoc“ — rzekł szorstko.
— Wróciłem, przywiązałem łódź do pomostu i nareszcie położyłem się spać. Poznałem już ciszę Wschodu. Słyszałem urywki wschodniego języka. Ale gdym znów otworzył oczy, cisza była tak wielka, jakby nikt jej nigdy nie mącił. Leżałem w powodzi światła, a niebo nigdy jeszcze nie wydało mi się takie dalekie, takie wyniosłe. Otworzyłem oczy, leżąc wciąż bez ruchu.
— I wówczas zobaczyłem ludzi Wschodu — patrzyli na mnie. Pomost — jak długi — zapełniony był ludźmi. Widziałem brunatne, bronzowe, żółte twarze, czarne oczy, połysk i barwę wschodniego tłumu. A wszystkie te istoty patrzyły we mnie bez szeptu, bez westchnienia, bez ruchu. Wpatrywały się w łódki na dole, w śpiących ludzi, którzy nocą przybyli do nich z morza. Nic się nie poruszało. Pędy palm odcinały się spokojnie na tle nieba. Wzdłuż brzegu nie drgnęła ani jedna gałązka, a brunatne