Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/083

Ta strona została uwierzytelniona.

— Po upływie czterdziestu pięciu sekund mniej więcej znalazłem się znów w poczekalni w towarzystwie współczującego sekretarza, który — strapiony i pełen sympatji — dał mi do podpisania jakiś dokument. Zdaje mi się że między innemi zobowiązałem się do zachowania wszystkich handlowych sekretów. No i nie zamierzam ich zdradzić.
— Zacząłem odczuwać lekki niepokój. Wiecie że nie jestem przyzwyczajony do takich ceremonij, a przytem w tej atmosferze było coś złowieszczego. Zupełnie jakby mnie wtajemniczono w jakiś spisek — nie umiem tego określić — jakby coś było niezupełnie w porządku; cieszyłem się kiedym się stamtąd wydostał. W przyległym pokoju owe dwie kobiety robiły gorączkowo na drutach coś z czarnej wełny. Zjawiali się interesanci, i młodsza z kobiet, wprowadzając ich, chodziła tam i napowrót. Stara siedziała na krześle. Płaskie sukienne pantofle oparła o ogrzewacz do nóg, a na jej kolanach spoczywał kot. Na głowie miała jakąś białą, wykrochmaloną historyjkę, brodawkę na policzku i okulary w srebrnej oprawie zsunięte na koniec nosa. Popatrzyła na mnie z nad szkieł. Zmieszał mię obojętny spokój tego szybkiego spojrzenia. Wprowadzano właśnie dwóch młodzików o głupkowatych, wesołych twarzach, a stara rzuciła im takie samo szybkie spojrzenie, mądre i obojętne. Zdawało się że wie o nich wszystko, a także i o mnie. Poczułem zabobonny lęk. Wydała mi się niesamowitą i złowrogą. Często — gdy byłem już tam daleko — myślałem o tych dwóch kobietach, odźwiernych u wrót Ciemności, robiących na drutach jakby ciepły całun z czarnej wełny; wspominałem jak jedna z nich wprowadza, wprowadza bez końca w nieznane, a druga bada obojętnie staremi oczami wesołe i głupie twarze.