Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

Ave! stara pracownico, migająca drutami nad czarną przędzą. Morituri te salutant. Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu — znacznie mniej niż połowa.
— Czekała mię jeszcze wizyta u doktora. „Prosta formalność“, zapewnił mię sekretarz z takim wyrazem twarzy, jakgdyby brał głęboki udział we wszystkich moich strapieniach. Jakiś młodzik w kapeluszu naciśniętym na lewą brew, zapewne urzędnik — musieli tam być i urzędnicy w tej spółce, choć dom był cichy jakby się znajdował w mieście umarłych — zeszedł skądś z góry i poprowadził mnie. Obszarpany był i zaniedbany, rękawy kurtki miał poplamione atramentem, a pod jego brodą, przypominającą czubek starego buta, tkwił wielki, falisty krawat. Na doktora było jeszcze trochę zawcześnie, więc zaproponowałem żebyśmy się czegoś napili, dzięki czemu mój towarzysz puścił wodze swej wesołości. Gdyśmy już siedzieli przy kieliszkach wermutu, zaczął się unosić nad interesami spółki; od słowa do słowa, wyraziłem mimochodem zdziwienie, że on sam się do Afryki nie wybiera. Ochłódł natychmiast i stał się bardzo opanowany.
— „Nie taki dureń ze mnie na jakiego wyglądam, rzekł Platon do swych uczniów“ — powiedział sentencjonalnie i wychylił kieliszek z wielką stanowczością, poczem wstaliśmy z miejsc.
— Stary doktór wziął mię za puls, myśląc najwidoczniej zupełnie o czem innem.
— „W porządku, może pan jechać“ — mruknął i zapytał z pewną skwapliwością, czybym mu nie pozwolił zmierzyć swej głowy. Odrzekłem: dobrze — nieco tem zaskoczony, a on wyciągnął coś w rodzaju cyrkla i zrobił pomiary z tyłu, z przodu, i ze wszystkich stron, notując starannie. Był to nieogolony czło-