Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

częć przyłożona do słów, aby znaczenie najzwyklejszego zdania uczynić zupełnie nieprzeniknionem. Ów dyrektor, był to zwykły sobie kupiec, pracujący od dzieciństwa w tych okolicach — i nic więcej. Słuchano go, ale nie wzbudzał ani przywiązania, ani trwogi, ani nawet szacunku. Wzbudzał niepokój. Otóż to właśnie! Niepokój. Nie było to wyraźne niedowierzanie — poprostu niepokój, nic więcej. Nie macie pojęcia, jak skuteczną może się stać taka... taka... właściwość. Nie miał zmysłu organizacyjnego, ani inicjatywy, ani nawet zamiłowania do ładu. Wychodziło to na jaw w takich rzeczach jak naprzykład opłakany stan stacji. Nie był wykształcony, nie był inteligentny. Dlaczego dostał się na swoje stanowisko? Może dlatego że nigdy nie chorował... Przesłużył w tamtych okolicach trzy okresy po trzy lata... Dlatego, że świetne zdrowie wśród ogólnego pogromu organizmów jest już samo przez się rodzajem potęgi. Gdy udawał się do kraju na urlop, hulał wystawnie — na wielką skalę. Niby marynarz na urlopie — z pewną jednak różnicą — czysto zewnętrzną. Można było się tego domyśleć z jego przygodnych opowiadań. Nie potrafił nic stworzyć, umiał tylko trzymać się rutyny — i to wszystko. Ale był wielki. Był wielki dzięki drobnej rzeczy, polegającej na tem, że niepodobna było dociec, co może mieć władzę nad takim człowiekiem. Nie zdradził nigdy tej tajemnicy. A może nie tkwiło w nim poprostu nic. Takie podejrzenie trzymało człowieka w szachu — bo zewnętrznych hamulców nie było. Raz, kiedy przeróżne tropikalne choroby położyły prawie wszystkich „agentów“ na stacji, usłyszano jak dyrektor mówił: