Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

zapewniając mię że Kurtz jest najlepszym jego agentem, że jest to człowiek wyjątkowy, na którym towarzystwu jaknajbardziej zależy; to też rozumiem chyba jego niepokój — dyrektora. Jest bardzo, ale to bardzo niespokojny. I rzeczywiście wiercił się wciąż na krześle, wykrzykując; „Ach ten Kurtz!“ aż wreszcie laska wosku złamała mu się w rękach, co wprawiło go jakby w osłupienie. Następnie zażądał ode mnie informacji „ile czasu potrzeba, ażeby...“ Przerwałem mu znowu. Widzicie, byłem głodny, a że w dodatku nie proszono mnie bym usiadł, więc zaczynałem się wściekać.
— „Skądże mam wiedzieć?“ — odrzekłem. — „Jeszcze nawet nie widziałem tego statku. Zapewne kilka miesięcy“. — Cała ta gadanina wydawała mi się zupełnie jałową.
— „Kilka miesięcy“ — powtórzył. — „No dobrze, powiedzmy trzy miesiące zanim będziemy mogli wyruszyć. Tak. To powinno wystarczyć“.
— Wypadłem z jego chaty (mieszkał sam jeden w glinianej lepiance, przy której było coś w rodzaju werandy), mrucząc pod nosem co o nim myślę. Gadatliwy idjota! Potem zmieniłem zdanie, uprzytomniwszy sobie z lękiem, jak dokładnie ocenił czas potrzebny na tę „historję“.
— Następnego dnia wziąłem się do pracy, odwróciwszy się tyłem, że tak powiem, do stacji. Wydało mi się, że jedynie w ten sposób pozostanę w kontakcie ze zbawiennemi faktami życia. Jednak trzeba było się czasem rozejrzeć, i wówczas widziałem tę stację, tych ludzi wałęsających się bez celu po dziedzińcu w blasku słońca. Zapytywałem siebie niekiedy, co to wszystko ma znaczyć. Wędrowali tu i tam ze swemi idjotycz-