nemi, długiemi kijami w ręku, jak banda niewiernych pielgrzymów, zaczarowanych w obrębie zbutwiałego płotu. Słowo „kość słoniowa“ rozlegało się w powietrzu, rozchodziło się szeptem, ulatywało jak westchnienie. Można było pomyśleć że się do niego modlą. Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach. Słowo daję, nie widziałem jeszcze nigdy w życiu czegoś równie nierealnego. A głucha dzicz, otaczająca tę polankę, uderzyła mnie jak jakaś niezwyciężona wielkość — zło czy prawda — czekająca cierpliwie na zniknięcie bezsensowej inwazji.
— Och, te miesiące! No, mniejsza z tem. Wydarzyły się w tym czasie różne rzeczy. Pewnego wieczoru szopa z trawy pełna kretonu, perkali, paciorków i nie wiem już czego, buchnęła płomieniem tak nagle, iż można było pomyśleć że ziemia się rozstąpiła, aby pozwolić mściwemu ogniowi pochłonąć wszystkie te śmiecie. Paliłem spokojnie fajkę obok mego ogołoconego parowca i patrzałem na nich wszystkich, jak fikali w świetle ognia z podniesionemi wysoko ramionami; wtem ów tęgi człowiek o czarnych wąsach nadbiegł, pędząc ku rzece z blaszanem wiadrem w ręku, zapewnił mię, że „wszyscy się zachowują wspaniale, wspaniale“, nabrał mniej więcej kwartę wody i popędził zpowrotem. Spostrzegłem że dno jego wiadra jest dziurawe.
— Poszedłem zwolna ku szopie. Pośpiech był zbyteczny. Uważacie, zajęło się to jak pudełko zapałek. Rzecz była przesądzona od samego początku. Płomienie skoczyły wysoko, odepchnęły wszystkich, oświetliły wszystko — i zapadły się. Szopa była już kupą rozżarzonych węgli. Niedaleko chłostano Murzyna. Powiedzieli mi że to on ogień wywołał w jakiś tam sposób; tak czy owak, wrzeszczał najokropniej. Widywałem go
Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.