Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

dziei. Rozstawszy się z tym facetem, wróciłem z wielką ulgą do mego wpływowego przyjaciela, którym był pogruchotany, pogięty, zrujnowany, tandetny parowiec. Wspiąłem się na pokład. Statek zadźwięczał pod memi nogami, jakbym kopnął nad rynsztokiem pustą blaszaną skrzynkę po sucharach firmy Huntley & Palmer; wykonanie jego było znacznie mniej solidne, kształt chyba brzydszy, ale włożyłem weń tyle ciężkiej pracy że go pokochałem. Żaden wpływowy przyjaciel nie byłby mi się tak dobrze przysłużył. Ten statek dał mi sposobność do wypróbowania siebie — do przekonania się czego mogę dokonać. Nie, ja pracować nie lubię. Wolę próżnować i myśleć o wszystkich pięknych rzeczach, które możnaby zrobić. Nie lubię pracy — żaden człowiek jej nie lubi — ale lubię to co jest w pracy — sposobność do odnalezienia siebie samego, swej własnej rzeczywistości — dla siebie, nie dla innych — której inni ludzie poznać nie mogą. Widzą tylko pozory, i nigdy nie są w stanie powiedzieć co one naprawdę znaczą.
— Nie zdziwiłem się, spostrzegłszy że ktoś siedzi na rufie, na pokładzie, dyndając nogami nad błotem. Trzeba wam wiedzieć że łączyły mię dość zażyłe stosunki z nielicznymi mechanikami ze stacji, którymi reszta pielgrzymów naturalnie gardziła — przypuszczam, że ze względu na ich nieświetne maniery. Otóż ten o którym mówię — kotlarz z zawodu — był ich majstrem i dobrym pracownikiem. Był to szczupły, kościsty człowiek o żółtej cerze i wielkich, zapatrzonych oczach. Miał wygląd skłopotany a głowę łysą jak dłoń; jego włosy, wypadając, jakby się uczepiły policzków i widać czuły się dobrze na tem nowem miejscu, gdyż broda zwisała mu do pasa. Był wdowcem z sześciorgiem drobnych