ich była mową plugawych piratów: zuchwała bez dzielności, chciwa bez odwagi i okrutna bez męstwa; w całej tej paczce niepodobna się było dopatrzeć choćby śladu przezorności czy poważnego celu. Ci ludzie zdawali się nie wiedzieć, iż praca codzienna wymaga tych rzeczy. Pragnieniem ich było wydrzeć skarby z wnętrzności tego kraju, a żaden cel moralny im nie przyświecał, jak złodziejom dobierającym się do kasy. Nie wiem kto ponosił koszta tej szlachetnej wyprawy, ale wuj naszego dyrektora był jej kierownikiem.
— Wyglądem przypominał rzeźnika z ubogiej dzielnicy; w jego oczach malowała się senna przebiegłość. Obnosił ostentacyjnie swój tłusty brzuch na krótkich nogach, a przez cały czas pobytu jego bandy na stacji nie odzywał się do nikogo prócz swego siostrzeńca. Można było oglądać tę dwójkę wałęsającą się przez cały dzień; głowy ich stykały się prawie w wiecznej gawędzie.
— Przestałem się już kłopotać o nity. Zdolność człowieka do tego rodzaju manji bardziej jest ograniczona niżby można było przypuszczać. Powiedziałem sobie: pal licho! — i machnąłem ręką. Miałem czasu wbród do rozpamiętywań, a niekiedy myślałem i o Kurtzu. Nie interesował mnie znów tak bardzo. Bynajmniej. Ale miałem ochotę się przekonać czy ten człowiek, który wyruszył zaopatrzony w pewne moralne zasady, dostanie się w końcu na szczyt, i jak tam sobie będzie poczynał.
Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.