Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.

właśnie takie samo jak to, które zauważyłem w wyjącym smutku dzikich w dżungli. Nie byłbym mógł się czuć bardziej rozpaczliwie samotnym, gdyby mi wydarto jakąś wiarę, albo gdybym się minął ze swojem przeznaczeniem... Kto to tam wzdycha w taki nieznośny sposób? Idjotyzm? Więc tak, to był idjotyzm. Miłosierny Boże! czy człowiek ma zawsze — — No ale dajcież mi trochę tytoniu.
Nastała chwila głębokiej ciszy, potem błysnęła zapałka i szczupła twarz Marlowa wystąpiła z mroku, zniszczona, zapadnięta, z fałdami zbiegającemi ku dołowi, ze spuszczonemi powiekami, jakby uważna i skupiona; a gdy raz po raz pociągał silnie fajkę, twarz jego zdawała się cofać w noc i znów występować, w miarę tego jak drobny płomyk pełgał w regularnych odstępach. Zapałka zgasła.
— Idjotyzm! — zawołał. — To najprzykrzejsze że nie możecie mnie zrozumieć... Oto jesteście tu wszyscy, każdy z was zaopatrzony w dwa dobre adresy, jak hulk tkwiący na dwóch kotwicach; każdy ma rzeźnika za jednym rogiem, policjanta za drugim, doskonały apetyt i normalną temperaturę — słyszycie? — normalną przez rok okrągły. I mówicie: idjotyzm. Do djabła z idjotyzmem! Idjotyzm! Moi drodzy, czego się można spodziewać po człowieku, który jedynie ze zdenerwowania wyrzucił przed chwilą za burtę parę nowych trzewików! Gdy teraz o tem wspominam, zdumiewam się że nie zacząłem płakać. Jestem naogół dumny ze swojej siły charakteru. Czułem się dotknięty do żywego myślą, że przepadł dla mnie bezcenny przywilej przysłuchiwania się utalentowanemu Kurtzowi. Nie miałem oczywiście racji. Ten przywilej czekał na mnie. O tak, nasłuchałem