Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

— „Niech pan uważa, panie kapitanie!“ krzyknął; „tu tkwi pień od wczorajszego wieczoru“.
— Co takiego? Jeszcze jeden pień? Wyznaję że zakląłem haniebnie. O mały włos nie wybiłem dziury w moim kalece na zakończenie tej uroczej podróży. Arlekin na wybrzeżu podniósł ku mnie swój mały, mopsi nosek.
— „Pan jest Anglikiem?“ zapytał, cały w uśmiechach.
— „A pan?“ zawołałem od koła.
— Uśmiech znikł z jego twarzy; potrząsnął głową, jakby się martwił mojem rozczarowaniem. Potem się wnet rozweselił.
— „To nic!“ krzyknął zachęcająco.
— „Czyśmy jeszcze zdążyli?“ zapytałem.
— „On jest tam na górze“ — odparł, kiwnąwszy głową w stronę pagórka i nagle sposępniał. Twarz jego była podobna do jesiennego nieba, chmurna i rozjaśniona naprzemian.
— Gdy dyrektor z eskortą pielgrzymów, uzbrojonych od stóp do głów, udał się do stacyjnego budynku, facet ów przyszedł na pokład. Rzekłem do niego:
— „Wie pan, to mi się nie podoba. Dzicy siedzą tam w gąszczu“. Zapewnił mię poważnie że wszystko jest dobrze.
— „To prości ludzie“, dodał; „no, cieszę się żeście przyjechali. Przez cały ten czas byłem zajęty tylko tem aby ich utrzymać zdaleka“.
— „Ależ pan powiedział że wszystko jest dobrze“, zawołałem.
— „Ach, oni nie mieli żadnych złych zamiarów“, rzekł i poprawił się, widząc że się w niego wpa-