wający się nagle, brzmiał jak odpowiedzi jakiejś szatańskiej litanji.
— Zanieśliśmy Kurtza do domu pilota: było tam więcej powietrza. Leżąc na tapczanie, patrzył przez otwartą okiennicę. W masie ciał ludzkich na brzegu utworzył się wir, i kobieta o włosach upiętych w kształt hełmu, o ciemnych policzkach, zbiegła aż na skraj wody. Wyciągnęła ręce przed siebie, krzyknęła coś i cała ta dzika tłuszcza podjęła jej okrzyk wrzaskliwym chórem, skandując go szybko, bez tchu.
— „Czy pan to rozumie?“ zapytałem.
— Patrzył wciąż ku brzegowi rozognionemi, spragnionemi oczami, z wyrazem pełnym tęsknoty i nienawiści. Nie odpowiedział, ale na jego bezbarwnych wargach zarysował się uśmiech — uśmiech o nieokreślonem znaczeniu, który po chwili ustąpił konwulsyjnemu skurczowi.
— „Jakżebym nie rozumiał!“ odrzekł powoli, chwytając ustami powietrze; zdawało się że te słowa zostały mu wydarte przez jakąś nadnaturalną siłę.
— Pociągnąłem sznur od gwizdawki, gdyż zauważyłem że pielgrzymi na pokładzie wydobyli strzelby, a wyraz ich twarzy świadczył iż cieszą się z góry jakimś dobrym kawałem. Niespodziewany gwizd wywołał poruszenie panicznej trwogi w zbitej masie ciał.
— „Cicho, cicho! Pan ich wszystkich odstraszy!“ krzyknął ktoś z pokładu strapionym głosem. Ciągnąłem za sznurek raz po raz. Rozsypywali się i biegli, skakali, pełzali, przechylali się, starając się ujść przed lotną grozą tego dźwięku. Trzech czerwonych drabów rozpłaszczyło się twarzami w dół na brzegu, jakby ich ktoś zastrzelił. Tylko barbarzyńska, wspaniała kobieta nie drgnęła nawet i wyciągała za nami tragicznym ruchem nagie ramiona nad ponurą, iskrzącą się rzeką.
Strona:PL Joseph Conrad-Młodość; Jądro ciemności.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.