Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 030.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

by, wysoko na rejach, trzyma się ich w obłędnej trwodze rękami i nogami, przeklinając wiatr, śnieg z deszczem i ciemności; jest to ten, który bluźni morzu wówczas, gdy pracują inni; a gdy wezwą całą załogę, gdy potrzeba rąk wszystkich, on ima się pracy ostatni, a pierwszy ją porzuca... Jest to człowiek, który większości robót wykonywać nie umie, a reszty — nie chce. To faworyt, oczko w głowie ckliwych filantropów i sobkowatych bałwanów lądowych. Sympatyczne i zasłużone stworzenie, które zna wszystko, co się tyczy jego praw, ale nic nie wie o obowiązkach odwagi, wytrwałości, wierności i nieokreślonego słowami poczucia lojalności, wiążącej wzajem brać okrętową. Wydały go rozwydrzone męty i szumowiny miejskich spelunek, pełne pogardliwej nienawiści dla surowego poddaństwa oceanowi.
— Jak się nazywasz? — zawołał ktoś.
— Donkin — odparł i spojrzał wokoło z wesołem zuchwalstwem.
— Coś ty za jeden — zagadnął ktoś inny.
— Toć majtek, jak i ty, panie starszy, — odrzekł niby to serdecznie, ale z odcieniem bezczelności.
— Niech mię djabeł porwie, jeżeli nie wyglądasz nieco gorzej od jakiego rozbitka z palaczy okrętowych, — dorzucił ktoś w niezachwianem przekonaniu.
Charley zadarł głowę i zapiszczał po łobuzersku:
— To mi okaz człowieka! to mi okaz marynarza dopiero!
Co powiedziawszy, utarł nos wierzchem dłoni i pochylił się znów pracowicie nad swym kawałkiem liny. Kilku parsknęło śmiechem. Inni wytrzeszczali oczy, w niepewności, co o tem sądzić.
Nowoprzybyły zaś obdartus jął się oburzać.