Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 056.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niby zawieszona w powietrzu między jego rękami, trzymającemi za drzwi z obu stron twarzy. Kutas niebieskiej wełnianej szlafmycy zwisał mu nad lewem okiem i podskakiwał wesoło. Podszedł bliżej chwiejnym krokiem. Wyglądał krzepko, jak zawsze, ale chód jego był dziwnie niepewny i jakby sztuczny. Twarz zdała się cokolwiek szczuplejsza, a oczy bardziej wypukłe. Samą obecnością swą, rzekłbyś, wypłaszał resztkę zachodzącego światła. Jakoż słońce utonęło raptem w morzu, jak gdyby uciekając przed tym murzynem, który rozsiewał czarną mgłę — nieuchwytny, złowieszczy wpływ; coś chłodnego i ponurego promieniowało z niego, osiadając na twarzach niby żałobna krepa. Towarzystwo rozproszyło się. Umilkła głośna wrzawa; na ustach ludzi zastygły nawet półuśmiechy. Nie odzywano się ani słowem. Niektórzy odwrócili się plecami, siląc się na obojętność; inni rzucali zukosa niechętne spojrzenia. Byli podobni raczej do grona przestępców, świadomych swego złoczynu, aniżeli do uczciwych ludzi, nagle rzeczą przykrą zakłopotanych. Dwóch lub trzech tylko zachowało pewność siebie, ale i ci nawet stali z głupią miną i otwartemi ustami. Wszyscy oczekiwali, ażeby Dżems Wait cośkolwiek powiedział, i jednocześnie wszyscy jakby zgóry wiedzieli, co powie. A on, oparty plecami o framugę drzwi, obrzucał nas surowemi oczyma chorego władcy-tyrana, poskramiającego tłum, który płaszczy się, lecz knuje zdradę, jak niewolnik.
Nikt się nie oddalał. Wszyscy czekali, opanowani jakimś urocznym strachem. A on, chwytając oddech między słowami, rzekł szyderczo:
— Dziękuję wam... chłopcy. Jesteście... tacy uprzejmi... i... tacy spokojni... doprawdy! Te wycia wasze!... za mojemi drzwiami!...