Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 073.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

męce żywa istota. Wytrwały i mężny, ulegał ludzkiej woli; wysmukłe ramiona jego rej zataczały wciąż urywane półkola, jak gdyby wzywając daremnie pomocy chmurnego nieba.
Tego roku zima była ciężka w okolicy przylądka „Dobrej Nadziei“. Ludzie, zmieniający się przy rudlu, odchodzili, pobijając się zmarzłemi ramionami, albo biegli, tupiąc mocno i chuchając w obrzmiałe, czerwone palce. Warta na pokładzie umykała się pochlustom zimnych strug, albo, skulona w jakim bezpiecznym kącie, wodziła smętnym wzrokiem po wysokiej, nieubłaganej fali, która raz po raz z nieustającą furją wspinała się na okręt. Z nad drzwi kasztelu spadały istne katarakty. Musiałeś przedzierać się przez wodospad, chcąc znaleźć się na swem wilgotnem posłaniu. Ludzie dostawali się do kasztelu zmoknięci i wychodzili stamtąd skostniali, aby stawić czoło bezlitośnym wymogom swej chwalebnej i chmurnej doli. Na odległej rufie, poprzez tuman wodnej kurzawy, widać było oficerów, badawczo zapatrzonych w nawietrzną stronę. Wyprostowani, lśniący w długich opończach, trwali ponuro, trzymając się poręczy; niekiedy, wśród bezwładnych miotań się nękanego okrętu, zjawiali się gdzieś wysoko, wyniesieni gwałtownie hen, ponad zatartą linję widnokręgu: — nieruchome, baczne sylwety na tle chmurnego nieba.
Czuwali nad burzą i okrętem z wytężeniem, na jakie człowiek lądu zdobywa się w najważniejszych chwilach życia. Kapitan Allistoun nie ruszał się wcale z pokładu: zdawał się być częścią okrętowego urządzenia. Co pewien czas stewart, drżący z zimna, ale tylko w kamizelce i rękawach koszuli, docierał do niego z czarną kawą, której połowę wydmuchiwał z filiżanki wiatr, zanim dotknęły jej usta zwierzchnika. Wypijał poważnie resztę długim hau-