Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 119.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jak gdyby spotkali się nieoczekiwanie po latach pełnych trosk i nieszczęść.
Głosy mieli tak zdarte, że porozumiewali się z sobą tylko szeptem.
— Brakuje kogo? — spytał kapitan Allistoun.
— Nie. Są wszyscy.
— Czy kto ucierpiał?
— Tylko drugi oficer.
— Zaraz pójdę go odwiedzić. Mamy szczęście.
— Wielkie, — rzekł pan Baker słabym głosem. Chwycił się za poręcz burty i wodził przekrwionemi oczyma.
Szpakowaty człowiek zrobił wysiłek, aby podnieść głos ponad posępne mruczenie i utkwił w swym pomocniku zimny wzrok, przeszywający jak dziryt: — „Ożagluj pan statek!“ — rzekł z rozkazującą powagą i wyrazem niezłomności na wąskich wargach: — „Rozpostrzyj pan żagle, nie zwlekając, jeśli można. Dmie pełny wiatr. Natychmiast, proszę. Nie daj pan ludziom namyślać się. Opadną z sił i zesztywnieją, i nigdy się nie... Trzeba pchnąć okręt zaraz!...“ — Tu kapitan zatoczył się, a poręcz dała nurka w syczącej, połyskliwej fali. Chwycił się za jakąś płachtę żagla, odbił się i uderzył o pana Bakera — „...teraz mamy nareszcie pełny wiatr. Rozpiąć żagle!“ — Głowa kiwała mu się od ramienia do ramienia. Zamrugał powiekami. — „I do pomp — do pomp, panie Baker!“ Wpatrywał się w jego twarz, którą miał o stopę od oczu, jak gdyby była na półmilowej odległości. — „Rusz pan załogę, niech się zwija!“ — bełkotał ospale, jakby przed drzemką. Naraz strząsnął z siebie senność. — Nie ustoję — nic nie pomoże, — rzekł, wymuszając z siebie uśmiech. Puścił żagiel i, gnany pochyleniem się statku, pobiegł mimowolnie