Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 147.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

charz wstał, zamknął drzwi, poczem znowu siadł i zaczął perorować:
— Za każdym razem, gdy rozniecam w kambuzie ogień, myślę o was, towarzysze — wy przeklinający, kradnący, łżący i czyniący jeszcze gorzej — tak, jak gdyby nie istniało nic z tego, co się nazywa tamtym światem... A chłopy skąd inąd niezłe do pewnego stopnia — dodał powoli i po chwili smętnego rozmyślania ciągnął dalej z rezygnacją: — No, no! Będzie im kiedyś ciepło. Ciepło rzekłem? Żar paleniska na jakimś parowcu White Star jest wobec tego niczem.
Zamilkł i siedział przez chwilę nieruchomo. W jego mózgu kotłowało się; przesuwały się widziadła o świetlanych zarysach; dźwięczały bezładnym chórem pobudzające pieśni wraz z jękami udręczeń piekielnych. Cierpiał, rozkoszował się, podziwiał, pochwalał. Był zachwycony, przejęty strachem i uniesieniem — podobnie jak w on pamiętny wieczór (jedyny raz w życiu — przed dwudziestu siedmiu laty; z przyjemnością zaznaczał cyfrę lat), kiedy to, będąc młodzieńcem i dostawszy się w złe towarzystwo, upił się w pewnym tingel-tanglu we wschodniej dzielnicy. Fala nagłego uniesienia porwała mu duszę. Uleciał ku wyżynom. Spozierał w tajemnicę zaświata, odczuwał jego niewypowiedzianą doskonałość; kochał go, kochał siebie, wszystkich towarzyszów, Jimmy’ego. Serce rozsadzała mu tkliwość, wyrozumiałość, wścibstwo, niepokój o duszę tego czarnego, pycha z zapewnionych na wieki niebios i poczucie swej mocy. Porwać tego murzyna w ramiona i cisnąć w sam środek zbawienia... Czarna dusza... jeszcze czarniejsze ciało... rozkład... Szatan. Nie! co innego: moc... Samson... W uszy bił mu dźwięk cymbałów; miał wrażenie, że przewija się jak błyskawica przez gmatwaninę promiennych twarzy, lilij,