Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 161.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wiali mu nad głową; byli skłopotani, oszołomieni, gniewni; zaś pośród nich ten spokojny człowieczek wyglądał jak ktoś, co na dnie głębokiego doświadczenia odnalazł milczącą pewność siebie.
W kasztelu płonęły światła. Od czasu do czasu buchała stamtąd salwa głośnej wrzawy, przelatywała nad pokładami i cichła, zamierając; sprawiało to wrażenie, jak gdyby nieświadomy okręt, sunący zwolna przez wielki spokój morza, zostawiał poza sobą raz na zawsze wrzaskliwość i burzliwość człowieczą. Ale odradzała się raz po raz. Wymachujące ramiona, profile głów z otwartemi ustami pojawiały się na chwilę w oświetlonych drzwiach; czarne pięści wysuwały się i znikały...
— Tak. Najgorsza rzecz w tej przeklętej zamieszce, że zwaliła się człowiekowi na kark ni z tego ni z owego — przyznawał kapitan...
Z obrębu światła buchnęły wrzaski, raptem ustały... Kapitan ciągnął dalej: „Zdaje się, że już nie będzie więcej zamieszek...“ Zadzwonił dzwon na rufie, z juty odpowiedział mu drugi dzwon głębszym tonem, i dźwięczne brzmienie metalu osnuło okręt wibrującemi kręgami, które odpływały hen, w bezmiar nocy i w pustynność morza... Kapitan znał tych ludzi nawylot. I jak jeszcze! Przez długie lata. I lepszego pokroju. Ludzi naschwał, gotowych stanąć mężnie u boku. Czasem gorszych, niż djabli — poprostu djabły rogate. Ba! Ci tutaj — to nic. Chybienie o cal warte chybienia o milę...
Zmiana u rudla odbyła się, jak zazwyczaj.
— Równy chód i baczność! — donośnie zawołał odchodzący sternik.
— Równy chód i baczność! — powtórzył jego następca, ujmując koło.