Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 170.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ne tu i owdzie na burcie, świeciły przezroczo jak krople rosy, połyskując migotliwiej od rozsypanych brylantów. Żagle spały, kołysane lekkim powiewem. Wstępujący na błękity nieba samotny majestat słońca ujrzał równie samotny okręt, sunący po lazurowem morzu.
Załoga ustawiła się trzema rzędami obok głównego masztu, nawprost drzwi do kajuty kapitana. Ludzie przestępowali z nogi na nogę, popychali się i mieli niezdecydowane, ogłupiałe miny. Za lada ruchem szeregu, Knowles utykał ciężko na swoją krótką nogę. Donkin przesmykiwał się na tyłach, niespokojny, jak gdyby węszył jakąś zasadzkę. Wtem nadszedł kapitan Allistoun. Przemaszerował raz i drugi wzdłuż frontu, siwiejący, drobny, zwinny, w ubraniu wytartem, co znać było przy świetle dnia, i twardy, jak diament. Trzymał prawą rękę w bocznej kieszeni kurtki, a w niej jakiś ciężki przedmiot, fałdujący połę. Ktoś w szeregu odchrząknął znacząco.
— Aż do tej chwili nie miałem względem was, moi ludzie, najmniejszego zarzutu — przemówił kapitan i zamilkł. Ogarnął ich zmęczonem, stalowem spojrzeniem, które, na mocy powszechnie wiadomej gry optycznej, choć zwrócone do tych dwudziestu par oczu zbiorowo, patrzyło wprost w każdą oddzielną parę. Ztyłu za nim pan Baker, nachmurzony, byczo-karczysty, głucho pochrząkiwał. Pan Creighton, wyświeżony, rumiany, stał w zdecydowanej gotowości.
— I teraz nie robię wam zarzutu — podjął kapitan: — Lecz jestem kierownikiem tego statku i mam powinność czuwać nad sprawowaniem się załogi, od pierwszego majtka do ostatniego. Gdybyście znali swój obowiązek tak, jak ja swój, nie byłoby żadnych nieporozumień. Ryczeliście w nocy, iż coś tam jakoby macie „jutro zobaczyć“. Doskonale. Teraz mię widzicie, jestem. Czego żądacie?