Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 171.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Czekał chodził szybko tam i zpowrotem, rzucając na nich badawcze spojrzenia.
Otóż to: czego oni mają chcieć? Przestępowali z nogi na nogę, kiwali się wtył i naprzód; niektórzy, zesunąwszy czapki, drapali się za uchem. Czegoż to chcieli? O Jimmy’m zapomniano; nikt o nim nie myślał, podczas gdy on, samotny w swej kajucie, walczył ze strasznemi cieniami, czepiał się bezczelnych kłamstw, chichotał boleśnie nad swemi zawodami. Tak, Jimmy był zapomniany bardziej, niż gdyby był umarł. Im chodziło o rzeczy wielkie. I spostrzegli naraz, że to wszystko, co chcieli prostemi wyrazić słowami, zaprzepaściło się gdzieś w bezmiarze ich niewyrażalnych, gorących pragnień. Wiedzieli, czego im trzeba, ale nie mogli znaleźć wyrazów, któreby warto było wypowiedzieć. Tłoczyli się w miejscu, gibocząc muskularnemi ramionami, u których zwieszały się zasmolone ręce o zakrzywionych palcach. Szept ucichł.
— O cóż tedy chodzi? o wikt? — spytał kapitan: — Przecież wiecie, że prowizja zepsuła się jeszcze na Przylądku.
— O tem my wiemy, — rzekł jakiś brodacz w pierwszym szeregu.
— Praca za ciężka — hę? Ponad wasze siły? — znów spytał. W odpowiedzi nastąpiło urażone milczenie.
— Wolelibyśmy nie pracować przy zmniejszeniu rąk roboczych — rzekł wreszcie Davies niepewnym głosem: — a ten murzyn...
— Dosyć! — krzyknął kapitan. Mierzył ich przez chwilę oczyma, stąpnął kilka kroków tam i napowrót i zaczął miotać w nich zimne, ucinkowe zdania, siekące jak lodowaty wicher mórz, które znał w swej młodości.
— Powiedzieć wam prawdę? Oto zadzieracie nosa wyżej uszu. Myślicie, żeście djabelnie dużo warci. Na ro-