Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 175.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rzecz załatwiona, panie Baker. Każ pan ludziom odstąpić — rzekł spokojnie. — A wy, chłopcy, starajcie się nadal zachowywać uczciwie — dorzucił równym głosem. Zamyślonemi oczyma odprowadzał przed chwilę skonfundowaną, rozchodzącą się załogę.
— Stewart, śniadanie! — zawołał z ulgą przez drzwi kajuty.
— Nie podobało mi się to — hm! — gdy pan oddawał nagel temu drabowi — zauważył pan Baker; — toż on byłby mógł panu — hm! — roztłuc głowę, jak skorupę jajka.
— On? Co znowu! — odmruknął szyper, jakby myśląc o czem innem: — Ciekawa banda — rzucił półgłosem: — Myślę, że już się tam uspokoiło. Chociaż dziś nigdy niewiadomo z takimi... Raz przed laty, byłem wtedy początkującym kapitanem — w czasie podróży do Chin miałem bunt — prawdziwy bunt, panie Baker. I ludzi miałem nie takich, jak ci. Wiedziałem do czego zmierzają: chcieli napocząć ładunek i dostać się do likierów. Poprostu...Ganialiśmy ich przez dwa dni, a kiedy już mieli dosyć, spokornieli jak baranki. Dobra załoga. I odbyłem przejażdżkę aż miło.
Spojrzał wgórę ku rejom, zanadto przyciągniętym brasami.
— Dzień za dniem wiatr naprzeciw — zawołał gorzko: — Czy już nigdy nie powieje z boku jak należy?
— Gotowe, proszę pana — oznajmił stewart, pojawiając się wśród nich jak czarodziej, z poplamioną serwetą w ręku.
— A doskonale. Chodź pan, panie Baker. — Te głupstwa zabrały nam dużo czasu — późno już.