Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 178.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

którzy mieliśmy otrzymać wieczną nagrodę. Stanowiliśmy chór, potakujący jego najdzikszym twierdzeniom, tak jak gdyby był miljonerem, działaczem politycznym lub reformatorem — a my ciżbą ambitnych matołków. Gdy ośmielaliśmy się poddawać dyskusji jego twierdzenia, czyniliśmy to na sposób płaszczących się pochlebców, tak, aby różniąc się w zdaniu, uwydatnić, że on ma słuszność, i zwiększyć jego sławę. Nadawał moralny ton naszemu światkowi, jak gdyby posiadał moc rozdawania zaszczytów, skarbów, lub udręczeń; a nie miał do rozdania nic, prócz pogardy. Była ona niezmierna; zdawało się, że przybywa jej coraz więcej, u miarę ubytku jego ciała, które dzień za dniem nikło w oczach. Ta pogarda — była to jedyna rzecz w nim — naokoło niego — sprawiająca wrażenie trwałości i siły. Żyła w nim niegasnącem życiem; przemawiała z jego czarnych, zawsze wydętych warg; wyzierała niesłychanie impertynencko z wielkich oczu, które wyłupiał ku nam nakształt gałek ocznych kraba. Wpatrywaliśmy się w nie z natężeniem. Nic więcej w nim się nie poruszało. Wykonywał niechętnie jakikolwiek ruch, jakby niedowierzając swej konsystencji cielesnej. Najlżejszy gest objawiał mu snać (i nie mogło być inaczej) upadek ciała i przeobrażał się w dojmującą duchową udrękę. Oszczędzał poruszeń. Leżał wyprostowany, z podbródkiem na kołdrze, w pewnego rodzaju chytrze obmyślonym, ostrożnym bezruchu. Tylko oczy jego błąkały się po naszych twarzach; te oczy pełne wzgardy, przenikliwe i smutne.
W tym właśnie czasie poświęcający się dlań — i zarazem wojowniczy — Belfast zdobył sobie ogólny szacunek. Każdą swobodną chwilę, których nie miał nadto, przepędzał w kajucie Jimmy’ego. Pielęgnował go, bawił rozmową; był łagodny jak kobieta, tkliwie rozweselający, jak stary filan-